Figury senne, czyli spersonifikowane części naszego procesu. Części nas, które z jakiegoś powodu egzystują w nas jako części właśnie. Oddzielone od rdzenia. Skazane na banicję, odepchnięte, ukryte, wyparte, niezauważone, zapomniane, pominięte, celowo ukryte. Są tam małe dzieci, trudni ojcowie, ciężkie matki, zakazani my jako istoty erotyczne, wolne, dzikie, piękne albo zezłoszczone i wiele różnych, bywa, że tych co są społecznie widziani jak najbardziej pozytywnie, ale kiedyś w naszej rzeczywistości nie byli mile widziani. Najczęściej nieuświadomione, albo przynajmniej nie w pełni, zamieszkują królestwo Jungowskiego cienia. Niekiedy mniej, niekiedy bardziej nieznane temu co Arnold Mindell nazywa procesem pierwotnym, czyli temu Ja, z którym się utożsamiamy. A kiedy indziej całkiem znajome, ale jednak odepchnięte. Żywe, mające swoje poglądy, swój wiek, swoje nieszczęścia i szczęścia, swoje marzenia, swoje piekła i nieba. W mniejszości. O tyle, że nie ma dla nich miejsca w pierwotnej większości bo miejsce jest zajęte przez to co akceptujemy i z czym się utożsamiamy. Ważne i silne i niezależne na tyle, że uczestniczą w naszym życiu bez pytania. Dopóki niezintegrowane, niepoznane, niezaakceptowane lub nie mamy z nimi umowy o dzielenie przestrzeni, działają zza winkla. I stanowią o naszym życiu. Wpływają na decyzje, poglądy, emocje, relacje. Są z nami cały czas. Jak duchy stale obecne, choć nie cały czas aktywne. Uaktywniają się, kiedy zdarza się coś co ma związek z ich historią, może pojawia się ktoś podobny, ktoś jakoś specjalnie inny, coś co jest z nimi emocjonalnie związane. Pokazują, że są, kiedy budzimy się zdając sobie sprawę z niezamierzonych słów, gestów, decyzji, wyborów, jakby coś przejmowało nasze istnienie na ułamek sekundy. Nie wiem co to było. Nie wiem, że się do Ciebie tak odezwałem, że tak to wygląda, że zatrzymuję się zawsze w chwili kiedy mnie dotykasz i zamykam oczy. Nie wiem skąd pochodzi mój brak spontaniczności, mój brak zdecydowania, moje pełne niepotrzebnej uprzejmości albo arogancji zachowanie. Nie wiem, że kiedy wewnątrz mam sporo miłości na zewnątrz mam zdecydowaną i twardą twarz. Albo trochę wiem, przypuszczam. Kiedy się nawet dowiem od kogoś, mogę nie uwierzyć. No bo przecież jak to? Kreacja, z którą się uzewnętrzniam nie chce się zgodzić na to, że mogłoby obok niej istnieć jeszcze to. Kiedy się zagłębić, okazuje się, że to może wystraszone dziecko, może z 10 lat, uśmiecha się do taty, mamy, rówieśników, ale nie jest zbyt pewny tego co się zdarzy więc na wszelki wypadek trzyma powagę.
Kiedy ludzie z którymi się stykamy z jakiegoś powodu dają nam informację zwrotną, tę formalną, i tę w postaci zainteresowania bądź jego braku warto się jej przyglądać. Oczywiście. Niekiedy mogą się oni mylić. Niekiedy to ich figury widzą w nas ich samych albo kogoś dla nich znaczącego. Jednak po części ,mogą równocześnie, widzieć kogoś kto w nas żyje, tę część, którą my słabiej znamy. Magia życia w tym, że ich poznawanie, choć nie zupełnie i nie zawsze łatwe, zwykle jednak wnosi ulgę i więcej lekkości do codzienności. Bo albo wiem, kto to przeze mnie przemawia, włączam go i akceptuję, zapraszam go do współtworzenia mojej rzeczywistości w porozumieniu, albo znam go i stawiam mu granicę, albo mogę go też pożegnać, jeśli nie chce wnieść nic konstruktywnego w moje życie. Tak czy siak wyjście z cienia któregoś z członków mojej wewnętrznej rodziny cichociemnych, wysłuchanie jego przesłania, może wnieść wiele zrozumienia do zdarzeń dotychczasowego życia.
W pracy i kontaktach z ludźmi tego rodzaju samopoznanie i uznanie dla mniejszości pomaga mieć więcej mocy. Włącza moc drzemiącą w ukryciu. Mocą nazywam umiejętność spójnego stania za sobą. Za swoim centrum. Te poszukiwania, odnajdywanie i włączanie to praca terapeutyczna, której wiele osób się obawia. Jest ona jednak w praktyce przygodą, może najpiękniejszą przygodą spotykania siebie w dialogu i z miłością.
Tekst inspirowany książkami Arnolda Mindella