I choć byś zakleła świat słowem, obrazem, kajdanami strachu. A ja zaczarował bym rzeczywistość całą swoją mocą od Ojca daną mi tu na Ziemi. I choćbyśmy sprzeniewierzyli się naszym duszom i złamali promień światła i skierowali w czarną dziurę otchłani rozdzielenia, to na samym dnie Tartaru, gdzie tylko jęki słychać pokiereszowanych aniołów bez skrzydeł, my znajdziemy miłość.
Wiele zasłon i masek przyjęliśmy, aby zapomnieć. Wiele twarzy, warstw, lepkich powięzi zasłania to światło. Tyle bólu i trudnego. Lecz wiem dzisiaj, że pod tym ostatnim głazem i tak znajdę miłość. Bo Ona była na początku. To od niej się zaczęło. A iluzją to wszystko co nią nie jest. Obietnicą niespełnioną, kantem, zdradą, porzuceniem, odrzuceniem, i niesprawiedliwością w upokorzeniu. Zakryliśmy ją. Aby doświadczyć najciemniejszych zakamarków naszej istoty.
Lecz to wszystko tylko pyłem na świętej, błogosławionej soczewce naszego zakrzywionego spostrzegania. I choć byś mnie zostawiła, a ja upokorzył Twoje imię. I choćby wszyscy Ci dobrzy przyjaciele w podróży mówili, co innego, to serce wie, że na poczatku naszego spotkania była tam Ona. Ona była tam zawsze. I nic tego nie zmieni. Taka od iskry samego Boga. Na samym dnie. Miłość.
To straszne tak kochać. Wbrew logice, rozumowi, albo zgodnie z rozumem, którego jeszcze pojąć nie potrafię. I bez względu na to, ile wężowych słów usłyszą Twoje uszy, pamiętaj proszę, że tak jak Ty toczę swoją walkę z materialną zasłoną, która jak o dziwo zaczynam sobie przypominać sam zarzuciłem na swe oczy. Walka trwa, ale dzisiaj wiem, i mam jasność, że w ostatniej komnacie, na ostatnim szczycie mojej Golgoty, na krańcu krańcow i tak znajdę tylko jedno. Ją. Naszą miłość.