Wtedy pierwszy raz spotkałam się w swojej pracy zawodowej z kategorią „buntu” wśród dzieci i młodzieży. Pierwszy nie ostatni. Także w mojej obecnej pracy z dorosłymi słyszę, że ich małe dziecko, duże dziecko, „dorosłe” dziecko się buntuje. Spotykam także dorosłych, którym etykietka „zbuntowanego” nonkonformisty nieźle leży. Mi też z nią kiedyś było dobrze.
Istotę tego określenia, stanu poznałam 7 lat temu, kiedy sama zostałam mamą, kiedy szukałam odpowiedzi i wyjaśnień: o co chodzi z tym „buntem”, kiedy on się zaczyna? Ile w końcu trwa? Co zrobić, żeby go spacyfikować? Czym on w ogóle jest? Przecież musi być czymś strasznym i złym skoro przed nim ostrzegają życzliwi, doświadczeni ludzie, bliżsi i dalsi.
Samo słowo „bunt” okazuje się jednak na potęgę nieadekwatnym wobec tego, co właściwie się wtedy dzieje. Stąd poznanie i zrozumienie charakteru „buntu”, zmienia perspektywę jakiegokolwiek traktowania go.
„Bunt” jest określeniem w naszej kulturze jednoznacznie negatywnym. W koncepcji Roberta Mertona oznacza: „sposób przystosowania jednostki poprzez odrzucenie zarówno celów społecznych grupy (wartości), jak i społecznie uznawanych środków realizacji tych celów (norm) oraz zastąpienie ich własnymi wartościami i normami”. (Sztompka, 2002, s.282). Towarzyszy temu odczucie niespójności co do systemu norm i wartości, poczucie niepewności i bezcelowości.
Słownik Języka Polskiego traktuje bunt jako: „wystąpienie grupy ludzi przeciwko jakiejś władzy”.
Mamy tu trzy główne składowe: przystosowanie osoby, odrzucenie wartości i norm, oraz wystąpienie przeciwko władzy. I może jeśli mowa o buntach, rewolucjach społecznych miałoby to swoje uzasadnienie i miejsce, ale dzieci? Przecież mają się jak „pączki w maśle”? I jeśli myśleć o władzy rodzicielskiej, w kategoriach „rządu”, to jeszcze zrozumiem. Ale czy władza rodzicielska jest rządem? Kodeks rodzinny i opiekuńczy tak ją pokrótce definiuje: jako „zespół praw i obowiązków rodziców względem małoletniego dziecka, mających na celu zapewnienie mu należytej pieczy i strzeżenia jego interesów”, jest tam też o tym, że podstawowym kryterium determinującym treść i zakres tych praw i obowiązków jest dobro dziecka. A bez wątpienia interesem dziecka jest jego optymalny, harmonijny rozwój, szczególnie rozwój autonomii i niezależności. A to już wielu rodziców i wychowawców kole w oczy, gdyż budzi poczucie zagrożenie, wynikające z utraty kontroli nad dzieckiem. No bo co? Niezależne? Nie takie jak ja bym chciał?
Bez wątpienia dobrem dla dziecka są bezpieczne i optymalne warunki rozwoju całości osoby dziecka, których stworzenie należy do obowiązków opiekunów. Prawa mają więc za zadanie wsparcie i ochronę tego dobra.
Nie rodzimy się rodzicami, i co ciekawe nikt nas potem tego nie uczy. Ogromny dar i odpowiedzialność, bo stajemy się świadkami i uczestnikami, niejako twórcami nowego Istnienia, którego przyszłe życie w ogromny stopniu zależy od sposobu realizacji „praw i obowiązków” względem dziecka. I chyba największa trudność jaką zauważam w pracy z rodzicami i wychowawcami, to podejście: „jeśli coś jest dobre dla mnie, to musi być też dobre dla ciebie”, ocena i interpretacja zachowań i dążeń dziecka, przez pryzmat własnych doświadczeń, przekonań, często błędnych lub nieaktualnych. Tak jak w tym kawale: „Mama woła z okna do Jasia bawiącego się na podwórku: >Jasiu, Jasiu!!!< Jaś podbiega i pyta: >Co, mamo, tym razem? Głodny jestem? Zmęczony? Czy mi zimno?<”