Bo właściwie o jakim rozwoju mowa? Definicyjnie rozwój na pewno jest procesem, progresywnym, dynamicznym, trwającym w czasie szeregiem zmian. I od poczęcia jest naturalny na każdej płaszczyźnie – od podziału komórek po zapłodnieniu, poprzez nabywanie nowych doświadczeń i umiejętności z upływem lat… i naprawdę dzieciom nie trzeba pomagać uczyć się chodzić, mówić, wymyślać zabawy, dbać o swój rozwój. Dzieci nie trzeba wspierać – wystarczy im nie przeszkadzać. Ideo motoryka pcha. Wszystko dzieje się, kiedy jest na to gotowe. Ale u dorosłego? Rozwój osobisty? Jedni mówią o „stawaniu się lepszą wersją siebie”, „o wydobywaniu potencjału”, inni o „byciu w tu i teraz i akceptacji”.
I faktycznie jakby podejść do sprawy w myśl – muszę się zmienić, bo jestem niewystarczający – rozwój może się okazać kolejną ucieczką zbiedzonego umysłu od tego kim właściwie jestem. Poprawianiem, ulepszaniem, nie akceptacją, oporem i walką. Wyczerpujące. Z drugiej strony stanięcie na założeniu – jestem jaki jestem w chwili obecnej – radźcie sobie ze mną, dajcie mi lepszą pracę, rodzinę, pieniądze, jedzenie i widok gór, „bo ja jestem w tu i teraz”… - jakoś do mnie nie przemawia. Wszystko zależy od intencji i zrozumienia. Nóż może służyć do ukrojenia chleba, ale można też kogoś (siebie) nim zranić a nawet zabić. I tak jest z rozwojem. I jakoś nie wierzę, żeby większość ludzi współczesnej cywilizacji miała warunki podtrzymujące wrażliwość i ćwiczące świadomość chwili obecnej.
Cóż. Ja tak nie mam. Ja nie jestem „ZEN”. Nie potrafię (jeszcze ;) ) stale „być w tu i teraz” 24h/dobę. I tak na tym etapie tak mam. Czasami za bardzo się przejmuję, czasami popędzam. Zresztą „bycie w tu i teraz” mogłoby być jakimś celem idealnym. I jest. Co tu kryć… ale to jest właśnie do rozwoju. Widzę koniec Drogi, potem ciemność, i światło dla jednego kroku.
Pewnie kiedyś, we wczesnym dzieciństwie Bycie w „chwili obecnej było naturalnym stanem istnienia”, naturalną umiejętnością. Biologia (mózg), wychowanie, edukacja, środowisko – zrobiła swoje – i to też jest normalne, inaczej byśmy nie przetrwali. Musiało się wytworzyć ego i myślenie. Ceną jednak i skutkiem cywilizacji jest jednak uśpienie, jakby „schowanie” tej umiejętności. I można w sumie tak żyć… na śpiocha. I wielu jest tak dobrze. Nawet nie wiedzą, że śpią, że są martwi za życia. Ale innym to nie wystarcza... Mi nie wystarczało. Gdzieś w środku „Coś” chciało się wydostać, chciało zacząć żyć naprawdę, „na żywca”, ze wszystkimi konsekwencjami. Ale cóż, „wdruki”, przekonania, iluzje umysłu, identyfikacje i potężne, myślę, że najgroźniejsze ze wszystkich „uzależnienie od myślenia” (mam wrażenie, że u co wrażliwszych wszechogarniające ;-) ), nie pozwalały mi, i ciągle utrudniają „bycie w chwili obecnej”. I można by było to tak zostawić, i „czekać na życie”, ciągle czegoś oczekując od siebie i innych. Cywilizacja się zmieniała, pośpiech, technika, ustroje społeczne… pęd i dążenie. Ale ludzie tęsknią do dawnego, dziecięcego „bycia” w wersji dorosłej, przeczuwają, że ono JEST. Stąd właśnie rośnie potrzeba i szukanie „działań rozwojowych”… cywilizacja współczesna tego nie uczy, nie uczy jak być szczęśliwym samemu ze sobą… w szkołach nie ma programów „łagodzących” skutki „rozkwitu cywilizacyjnego”, programów pokazujących dzieciom jak „być”. Za to są doskonałe programy „tresury” takich samych, uspanych osobników. Zaprogramowanych osobników. A bunt jest gaszony w zarodku. Ze wsparciem kochających „zaspanych” rodziców, którzy to w imię dobrej przyszłości dziecka, zabierają dzieciństwo, swobodę, wolność, zaufanie do siebie... i chwile obecne. Przecież trzeba stale myśleć o czymś innym niż „być w tu i teraz”.
I tym właśnie jest rozwój osobisty dla mnie… ćwiczeniem mięśnia świadomości, zrzucaniem wyobrażeń, oduczaniem się myślenia (tyle lat programowano mnie jak mam myśleć „myśl dziecko”… heh), doświadczaniem emocji i uczuć, świadomością myśli, zachowań. Uczeniem się od nowa zaufania do siebie, swojego ciała… ogólnie rozwój jest procesem integracji tego co wychowanie i cywilizacja rozwaliło, czego nie dało, albo czego dało za dużo. Takie „budzenie się”, powtórne narodziny, poprzez zrzucanie starych warstw, jedna po drugiej… wszystko w swoim czasie… łagodnie, ze współczuciem, czasem stanowczo… i na powrót „wewnętrznym naturalnym pchaniem” do tego co ma Być. Z otwartością „witam i rozdaję” to co przychodzi, a co ma mnie wesprzeć w „budzeniu się”… do coraz „pełniejszego, żywego życia”, do rozkwitu tej osoby,którą zawsze byłam i którą jestem. Do wyłonienia się Ja z mroków, do rozlania nieograniczonego potencjału. I tak jak u dzieci… ten rozwój on płynie, po prostu dzieje się… i nawet nie zauważam, kiedy bycie w słynnym „tu i teraz” staje się codziennością.